„Falco. Verdammt, wir leben noch” to film biograficzny z 2008 roku w reżyserii Thomasa Rotha. Ukazuje on postać Hansa Hölzel: od lat wczesnego dzieciństwa „małego Mozarta”, poprzez początki kariery w polityczno-anarchistycznym zespole Drahdiwaberl, następnie narodzenie się Gwiazdy „FALCO”, przez blaski i cienie jego kariery oraz ciemną stronę życia prywatnego, aż po tragiczną śmierć.
W rolę samego Hansa wcielił się Manuel Rubey, natomiast postać Isabelli Vitkovic, partnerki, a późniejszej żony Hansa, zagrała Patricia Aulitzky.



Od momentu obejrzenia przeze mnie tego filmu, do momentu napisania przeze mnie mojej recenzji minął przeszło rok… i dobrze, bo w przeciwnym razie musiałabym pisać teraz drugą recenzję, bo ta pierwsza byłaby już nieaktualna.
Ten film jest dowodem na to, że bardzo często oceniamy coś pochopnie, na podstawie powierzchownych wrażeń, na gorąco, w napływie pierwszych emocji, które niekoniecznie dobrze nam podpowiadają.
Gdybym napisała opinię tego filmu rok temu, zapewne trochę bym w niej marudziła… a że TO nie tak, i TAMTO nie po mojej myśli, a aktor nie przypomina mi samego Falco… i dziś zapewne wstydziłabym się tych słów.
Trochę jednak dojrzałam, głębiej się zastanowiłam, jeszcze kilka razy zobaczyłam wybrane sceny, odczekałam — tak jak to robi się z piosenką, która niekoniecznie podoba nam się po pierwszym odsłuchaniu, ale z czasem wpada w ucho i nuci się ją w napływie dobrego humoru — i postanowiłam wreszcie napisać kilka zdań na ten temat, ale tym razem z zupełnie innymi emocjami.
Dziś uważam, że film wspaniale oddaje ducha czasów, w których żył Falco, jak i ducha samej jego postaci.
W pierwszej wersji mojej recenzji, gdyby taka powstała, doczepiłabym się zapewne głównego aktora, który jednak z postury nie przypominał mi Hansa Hölzel. A moje rozczarowanie było wielkie! – no bo KTOŚ wcielił się w JEGO postać, ale to przecież nie ON… A to przecież nie to samo, co sam FALCO! Takie emocjonalnie głupie podejście do sprawy. To tak, jak gdybym oczekiwała, że zagra w tym filmie on sam.
Ale dziś o samym aktorze Manuelu Rubey powiem tylko tyle i to wystarczy… może samą fizjonomią nie przypomina w stu procentach Hansa Hölzel, ale duchem, osobowością i temperamentem odegrał go znakomicie — a o to przecież w aktorstwie chodzi, żeby znakomicie odegrać czyjąś postać, a nie tylko dobrze się do niej wizualnie upodobnić, czy ucharakteryzować, bo to potrafiłoby wielu.
Dlatego dziś muszę z pokorą przyznać, że zwracam panu Rubey honor i ściągam czapkę z głowy. I muszę jeszcze rzec: rola została odegrana przez niego pierwszorzędnie! To zapewne jest kreacja jego życia. Wspaniale naśladuje mowę, akcent, dialekt i melodię słów samego Falco — a jakżeby inaczej! … Przecież sam jest Wiedeńczykiem, więc ten dialekt zna, jak tylko ci, którzy stamtąd pochodzą!
A nie wiele brakowało, a mogłabym mieć jeszcze większe powody do rozczarowania i narzekania. Bowiem, jak plotka głosi, pierwotnie główną rolę miał odebrać aktor, który także pochodzi z Wiednia — Robert Stadlober, a który to zrezygnował z tej kreacji na kilka dni przed kręceniem zdjęć. Widocznie tak już w świecie kina bywa, że ten drugi wybór aktora, który w zasadzie jest „kołem ratunkowym” dla reżysera, okazuje się jednak dużo lepszy.
W całej historii kina, ale nie tylko, bo i w świecie muzycznym, znane są bowiem liczne przykłady na to, że ktoś zrezygnował z roli, czy z odśpiewania jakiegoś muzycznego utworu, a w rezultacie osoba „na zastępstwie” wykreowała swoją postać tak znakomicie, przechodząc w ten sposób do historii kina, lub zaśpiewała tak wspaniale dany utwór muzyczny, że stał się on ogólnoświatowym hitem. Mam wrażenie, że i w filmie „Falco, verdammt wir leben noch” stała się rzecz podobna.
Warto także jeszcze wspomnieć o tym, iż żaden z utworów Falco wykorzystany w filmie nie jest oryginalny. Zostały one zaśpiewane przez samego Rubey, który zrobił to tak wyrafinowanie, że kilka lat temu, gdy przemierzałam się dopiero do obejrzenia tego filmu, oglądając wybrane sceny, żeby sprawdzić, w jakim stopniu zrozumiem dane fragmenty, sama dałam się nabrać.
Dopiero później oglądając film w całości, zauważyłam, że nie są one zaśpiewane przez Falco. Dla osoby jednak, która nie zna dobrze twórczości tego artysty, nie będzie praktycznie różnicy.
Natomiast jak bardzo odtwórca głównej roli związany jest z postacią, którą odegrał, uświadomiła mi to krótka zapowiedz samego Manuela Rubey na Instagramie, która ukazała się kilka tygodni temu, a w której to sam zapowiadał film „Falco. Verdammt wir leben noch”, który któregoś kwietniowego wieczora miał być emitowany w austriackiej telewizji ORF 1.
Zrobił to w taki sposób, że można było odczuć wielką sympatię do postaci, którą w tym filmie odebrał: „Hooons. Du bist im Feansehen!“ – napisał na swoim instagramowym profilu. Odniosłam wrażenie, że sam Rubey jest z tym filmem związany i sam odczuwa ogromny sentyment do postaci, którą odegrał. Bardzo mnie to wzruszyło, bo pomyślałam wtedy, że wszyscy jesteśmy przecież ludźmi i każdy z nas jest bardziej lub mniej dumny z pewnych swoich wyczynów i dokonań. Rubey zdaje się dumny z tego, że odebrał rolę Falco… i słusznie.

Wtedy też zrozumiałam, dlaczego tak dobrze i wiernie oddał ducha jego postaci — po prostu włożył w nią całe swoje serce i sympatię do Hansa. A nic tak dobrze człowiekowi nie wychodzi, jak to, gdy coś robi z pasją!
Sam film również zasługuje na ogromne brawa. Oddaje bowiem z wielką pieczołowitością samą biografię tego artysty. Scenarzysta wykazał się niebywałą znajomością życiorysu Falco, dzięki czemu sam film może służyć jako kompendium wiedzy o jego losach. Odzwierciedla wiernie życie Falco, takim, jakim było… pełnym sukcesów, ale nie ucieka od ukazania także jego ciemnych stron… problemu alkoholowego, zawirowań w życiu prywatnym, łącznie z wybuchami agresji. Po prostu takim, jakim ono było.
A o tym, że film bardzo wiernie oddaje jego biografię, może świadczyć fakt, że w niektórych reportażach, mówiących o życiu tego artysty, wykorzystywane są sceny z tego właśnie filmu do zobrazowania niektórych faktów.
Dziś powiem tylko: nie jesteś fanem Falco, jeżeli nie widziałeś tego filmu… to po prostu konieczność!
Przyznam jednak, że miejscami miałam problemy, żeby wszystko zrozumieć, ponieważ w filmie aktorzy mówią typowym żargonem z Wiednia. Dla osoby, dla której sam język niemiecki nie jest językiem ojczystym, wiele fragmentów w wiedeńskim dialekcie było po prostu niejasnych.
Zdarzało się, że musiałam włączyć napisy niemieckie, aby zrozumieć dane kwestie, czy dialogi. Ale nawet jeżeli nie wszystko się rozumie, mimo wszystko film koniecznie trzeba zobaczyć, jeżeli choć trochę jest się zafascynowanym życiem i samą postacią Hansa Hölzel.
Ten film jest na mojej liście dziesięciu najlepszych filmów, do których wracam często, a przede wszystkim wracam z wielkim sentymentem.